
Lord Jim to jedno z najwybitniejszych dzieł Josepha Conrada. Było cenione już za jego życia, z czego pisarz sobie zdawał sprawę - z wdziękiem i klasą przyznaje się do tego w przedsłowiu. O książce krążą opinie, że jest utrapieniem uczniów, do czego nie mogę się odnieść. Poznałam ją, gdy przekroczyłam smugę cienia, być może dlatego Joseph Conrad mnie oczarował. To jeden z ponadczasowych klasyków. Ale co w tym konkretnym wypadku znaczy, że dzieło jest ponadczasowe? Pisarz uchodzi za piewcę epoki romantycznych żaglowców, która już wówczas, gdy tworzył – odchodziła w przeszłość. Ale przecież nie tylko mijający etap dziejów ludzkich ratował Conrad od zapomnienia. W swoich powieściach i opowiadaniach autor przede wszystkim lubił wystawiać granice moralne i etyczne człowieka na próbę. Głównym wątkiem Lorda Jima jest utrata, a potem mozolne dążenie do odzyskania honoru. Nie tylko z podtekstów i aluzji, ale z całej treści książki wynika, że Conrad taktował honor jako fundament etycznego kodeksu, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że ten ideał najczęściej ludzi przerasta. Ponieważ w tej kwestii nic się dzisiaj nie poprawiło – powieść pozostaje porażająco aktualna. Zmieniło się wszystko: dekoracje, technika, układy polityczne, realia życia, oblicze handlu i warunki pracy marynarzy. Ani trochę nie uległa zmianie natura ludzka. Gdyby Conrad żył w naszych czasach - mógłby napisać całkiem podobną książkę. Dysponowałby takim samym materiałem do swoich obserwacji. Nawet identyczny impuls mógłby go popchnąć do sięgnięcia po pióro… Przypomnijmy sobie niechlubną ucieczkę włoskiego kapitana ze statku Costa Concordia na początku 2012 roku. Nie przytaczam tego przykładu wyłącznie z powodu wrodzonej niegodziwości. Wspominam, bo dzięki tej prostej analogii można przymierzyć echa tej sprawy do historii pielgrzymów z Patny, którą opisał Conrad, by uświadomić sobie, mniej więcej, z jaką niesławą walczył jego bohater. Szczerze mówiąc – mając całkiem świeżo w pamięci tą sprawę, nie bardzo mogę zrozumieć – jak można wynudzić się historią Jima. No cóż… Conrad z pewnością znalazłby dzisiaj inspirację. Tylko czy Marlow mógłby liczyć na równie cierpliwych słuchaczy? Czy w naszym zabieganym świecie, w którym nie mamy czasu dla bliźnich - znalazłoby się grono osób gotowe, by rozsiąść się na tarasie i wysłuchać tej opowieści do końca? Czy ktokolwiek z takim samym zaangażowaniem próbowałby wniknąć w istotę walki, którą toczył młody marynarz?
Jim nie znalazł azylu w Patusanie. Chłopak zrozumiał to od razu, wszak nie o azyl mu chodziło. Docenił raczej warunki, w których dostrzegł możliwość własnej rehabilitacji. Patusan jest fikcyjną krainą. Znawcy twórczości Conrada doszukują się jej gdzieś na krańcach Borneo lub na Sumatrze. Zupełnie niepotrzebnie. Przez wiele lat pisarz sam był marynarzem, znał świat, w niejednym porcie zarzucił kotwicę i mógł swojego bohatera umieścić gdziekolwiek, wysłać w konkretne, łatwe do ustalenia miejsce. Ale tego nie zrobił. Potrzebny mu był z jakichś względów Patusan, którego nie trzeba koniecznie odczytywać w kategoriach geograficznych. To dzika kraina, odizolowana od cywilizacji i targana wewnętrznymi niepokojami. Aż prosi się, żeby zobaczyć w niej metaforę duszy. Właśnie duszy, nie sumienia. Sumienie można oszukiwać i zagłuszać, ale to nie jest przypadek naszego bohatera. Jim walczy z własnymi demonami, ale wszelkie konsekwencje przyjmuje z podniesionym czołem. Patusan może być obrazem duszy człowieka, która dąży do doskonałości, chociaż nieraz ponosi klęskę za klęską. Zbyt wydumane? No cóż. Na tym właśnie polega urok ponadczasowych powieści, że można z nich bez końca wysnuwać rozmaite interpretacje.
Konstrukcja książki narzuca wniosek, że książka powstała jako hołd dla sztuki opowieści. Narrator, którego Conrad wprowadził z wiadomych powodów i bez którego historia Jima nie miałaby takiej siły rażenia - jest bardem. Oczywiście Marlow jest osobiście zaangażowany w historię i opowiada ją z szorstką czułością. Jest dla Jima przyjacielem, dobroczyńcą, niemal zastępczym ojcem. Ale jednocześnie nasuwają się podejrzenia, że jest uwspółcześnionym Homerem. Marlow snuje swą opowieść, która jest przecież nie czym innym, tylko pieśnią o bohaterze. O tragicznym bohaterze, co można rozpatrywać w mitycznym wymiarze, ponieważ jego ostateczne zwycięstwo – staje się jednocześnie jego ostateczną klęską. Lub odwrotnie: jego klęska jest jego zwycięstwem.
Homer, mity i pieśni – powyższe skojarzenia nie pojawiają się przypadkowo. Conrad z całą pewnością odwołał się do znanego mitu, a jednocześnie zrewolucjonizował go. Przecież w jego powieści odbija się echem historia Edypa. Obaj przecież tak samo – Edyp i Jim – odeszli, by czemuś zapobiec. Nie szukali schronienia, wprost przeciwnie: rzucili życiu wyzwanie. Edyp chciał znaleźć się z dala od swoich rodziców, którym według przepowiedni, zagrażał. Jim miał świadomość, że w znanym mu świecie – nikt nie pozwoli mu zapomnieć o błędzie. Oboje udali się na dobrowolną tułaczkę. Joseph Conrad zmienił jednak najistotniejszy element mitu. W gruncie rzeczy – historia Edypa miała uświadomić, że człowiek nie może wygrać z przeznaczeniem, ponieważ ciąży nad nim FATUM – nieuchronny los, który przypada każdemu z woli bogów. Conrad ten pogląd wywrócił na nice. Jego zdaniem przyczyny klęski człowieka nie pochodzą od czynników zewnętrznych – lecz tkwią w samym człowieku. Jim nigdzie nie mógł czuć się bezpiecznie. Nie ma takich krańców świata, gdzie mógłby się schronić. Można ukrywać się przez całe życie – i w zasadzie ucieknie się od wszystkiego – od dawnego stylu życia, od cywilizacji, od całego świata. Ale nie można uciec od siebie samego.
Tekst opublikowany w: